Czy korektor powinien skończyć polonistykę?

O redaktorskiej codzienności, książce „497 błędów” i nie tylko. Rozmowa z Łukaszem Mackiewiczem.

Jak to jest napisać książkę, która podbiła serca nie tylko redaktorów i korektorów, lecz także miłośników poprawnej polszczyzny i językoznawców? Czy studia polonistyczne są w zawodzie korektora konieczne? I właściwie jakie trzeba mieć predyspozycje, by ten zawód wykonywać?
Jest mi szalenie miło, że artykułem otwierającym firmowy blog Od słowa do słowa jest wywiad z Łukaszem Mackiewiczem, twórcą i właścicielem serwisu eKorekta24, autorem książki „497 błędów”, doświadczonym redaktorem, którego ogromnie cenię i z którym miałam wielką przyjemność przez długi czas współpracować.

Łukaszu, od wydania „497 błędów” minęło trochę czasu. Oswoiłeś się już z rolą autora? Jak się z tym czujesz?

Cały czas czuję się dość nieswojo. Zaskoczył mnie bardzo pozytywny odbiór książki. Nie chcę, by zabrzmiało to narcystycznie (który autor przyzna się do kiepskich recenzji i maili od zawiedzionych czytelników?), ale właściwie nie spotkałem się z jednoznacznie negatywnymi opiniami. Najpoważniejsze zarzuty, jakie usłyszałem, dotyczyły takich kwestii, jak zbyt mała czcionka w książce czy wyróżnianie błędów jaskrawoczerwonym kolorem, który – zdaniem tych osób – miałby utrwalać w podświadomości czytelników owe błędne formy. To dla mnie dość zaskakujący zarzut, w końcu idea „497 błędów” opiera się na wykorzystaniu symboliki kolorów, czyli zielonego i czerwonego. W każdym razie, decydując się na wydanie książki, liczyłem się z tym, że wystawiam się na krytykę, a nawet hejt. Do dziś zdumiewa mnie to, że nic podobnego mnie nie spotkało.

Skąd się wziął pomysł na napisanie książki o poprawności językowej?

Odpowiedzi na to pytanie są w zasadzie dwie.
Po pierwsze pomysł wziął się z chęci stworzenia książki, która zawierałaby – jakkolwiek to zabrzmi – jak najwięcej błędów. Miałem wrażenie, że nie ma takiej pozycji na rynku. W pracy redaktorskiej zaskakiwało mnie to, że jakieś wyrażenie czy zwrot są niepoprawne, o czym wcześniej nie słyszałem. Takie właśnie mniej znane błędy chciałem opisać w książce. Obudowałem je nieco bardziej znanymi pomyłkami, podzieliłem książkę na siedem rozdziałów, w rezultacie „497 błędów” stanowi dość spójny wywód na temat poprawności językowej i polszczyzny w ogóle. Wprawdzie co rusz spotykam się z opiniami, że jest to bardziej książka do poduszki, a nie do czytania ciągiem, ale moje zamierzenie było takie, by całość stanowiła spójną lekturę, która pozwoli czytelnikom zgłębić zawiłości polszczyzny.
Był też drugi powód, nie będę zaprzeczał. Chodzi o motywację zarobkową. Biznes usługowy, jakim jest moja firma korektorska, wymaga ode mnie stałego zaangażowania. Od dłuższego czasu marzyłem o tym, by mieć produkt, który będę mógł sprzedawać w nieograniczonej ilości (a książka dostępna jest też jako e-book), poświęcając na to minimum czasu. Oczywiście biznes oparty na produktach również wiąże się z ryzykiem, choćby z tym, że najpierw trzeba ponieść, czasem niemałe, koszty. W przypadku książki największym kosztem zwykle jest druk, w moim przypadku za 3500 egz. pierwszego nakładu zapłaciłem 40 tys. zł. Całościowy koszt wydania zwrócił się dopiero po kilku miesiącach, ale od tamtej pory książka przynosi mniejszy lub większy dochód każdego miesiąca. Z perspektywy czasu wydanie książki uważam za najlepszą decyzję biznesową, jaką mogłem podjąć.
Oczywiście motywacja zarobkowa nie była najważniejsza, bo i tak od zawsze chciałem pisać. Zaważyła jednak na tym, że gdy zdecydowałem się wreszcie na wydanie książki, to wybór padł właśnie na poradnik, a nie na powieść (ta nadal pozostaje w sferze marzeń).

Czy nie obawiałeś się, że temat „nie chwyci”; że nie znajdzie się odpowiednia liczba czytelników, którzy kupią książkę? Papierowe wydanie wiązało się na pewno z dużymi kosztami i wyobrażam sobie, że taka decyzja była obarczona ryzykiem.

Braku zainteresowania jakoś się nie obawiałem. Ilekroć w towarzystwie wychodzi na jaw, że jestem polonistą, zaraz padają pytania o to, czy można mówić tak i tak, czy dana forma jest błędna, czy nie itd. Odnoszę wrażenie, że poprawność językowa jest dla Polaków dość ważną wartością. Działania przedsprzedażowe podjąłem jednak na wiele miesięcy przed faktyczną premierą książki. Pierwsze zamówienia można było składać w grudniu 2018 r., a tzw. landing page, czyli strona poświęcona książce (497bledow.pl), funkcjonowała już dobrych kilka miesięcy wcześniej. Można tam było zapisać się na newsletter językowy, który rozsyłałem co dwa tygodnie. Wszystkich subskrybentów (bodajże ok. 1500 osób) poinformowałem oczywiście o rozpoczęciu sprzedaży i przede wszystkim o darmowej wysyłce w trakcie przedsprzedaży. To dość standardowa ścieżka marketingowa w przypadku książek sprzedawanych przez internet własnym sumptem, która pozwala na wygenerowanie sprzedaży już w dniu premiery. W efekcie podczas przedsprzedaży trwającej 10 dni udało się sprzedać ok. 1000 egz., a dziś, czyli półtora roku później, łączna sprzedaż jest pięciokrotnie większa.

Co było dla Ciebie największym wyzwaniem podczas pracy nad książką?

Ojej, sporo. Ale przede wszystkim chyba wygospodarowanie czasu na pisanie. Od początku byłem w niedoczasie. Dla własnej motywacji przygotowałem sobie plan działań na cały rok i – nigdy więcej tego błędu nie popełnię 😉 – udostępniłem go na blogu. Prowadzenie firmy, wychowywanie dwójki dzieci – to wszystko wymagało czasu. Książkę pisałem więc albo wczesnymi rankami, albo wieczorami, gdy dzieci poszły spać. Kosztowało mnie to sporo zdrowia, a wydanie książki odchorowuję do dzisiaj, ale to już temat na odrębną historię.

Prowadzisz firmę korektorską już od kilkunastu lat. Co byś powiedział początkującym redaktorom/korektorom albo osobom, które zastanawiają się nad wyborem tego zawodu?

To zawód, który wybiera się z pasji. Rynek nie jest łatwy. Sam pochodzę z Elbląga, w którym branża wydawnicza właściwie nie istnieje – to dlatego zmuszony byłem zaistnieć w internecie, bo wcale tego nie planowałem. Z pewnością jednak motywacja zarobkowa nie powinna być decydująca (choć to chyba nigdy nie jest dobry pomysł).
Żeby być dobrym korektorem, z pewnością trzeba mieć dobre oko (i dobry wzrok – bo skutki wpatrywania się w monitor przez długie godziny szybko dają o sobie znać). Niezbędna jest pasja do języka, a w mniejszym stopniu – to już mój osobisty pogląd – zamiłowanie do książek. Również to, że ktoś wyłapuje literówki lub inne błędy w książkach, nie jest wystarczającym wyznacznikiem tego, że przeznaczeniem takiej osoby jest praca redaktora lub korektora. To oczywiście dobry prognostyk, ale niejedyny. Warto pamiętać o tym, że treść opublikowanej książki nie zawiera 99,9% błędów, które były w oryginale. Zwykle nietrudno wychwycić te 0,1% pozostałych błędów, bo one po prostu rzucają się w oczy, a z różnych powodów nie zostały wyeliminowane podczas prac nad książką. Sztuką jest to, by podczas pracy redakcyjnej doprowadzić oryginał do takiego poziomu, by usunąć co najmniej 99,9% błędów, a nie 99% lub mniej.

Oboje jesteśmy polonistami. Jestem ciekawa Twojej opinii na temat roli studiów kierunkowych w doskonaleniu warsztatu redaktora. Jak to oceniasz?

Studiowałem na Uniwersytecie Gdańskim, ale raczej nie mam dobrych wspomnień. Ogólne wrażenie mam takie, że zbyt duży nacisk kładzie się na literaturę, a zdecydowanie zbyt mały – na język. W efekcie zastanawiamy się nad tym, co 500 lat wcześniej czuł ojciec po śmierci córki, która być może nigdy nie istniała, niż to, jak posługiwać się na co dzień językiem, by porozumiewać się nawet nie tyle poprawnie, ile zrozumiale, efektywnie i bez nieporozumień.
Nie chciałbym jednak odwodzić nikogo od studiów. Mam po prostu takie, a nie inne doświadczenia i z perspektywy czasu zastanawiam się, czy opóźnianie kariery zawodowej o 5 lat to na pewno dobry pomysł. Prawda jest taka, że klienci sporadycznie pytają mnie o wykształcenie, a na studiach niewiele też było wiedzy praktycznej, którą wykorzystuję dzisiaj w zawodzie.

Czy masz swojego mentora zarówno w obszarze zawodowym, jak i biznesowym?

W zawodowym – nie. Ważniejsze są dla mnie – i w życiu, i w pracy – kwestie światopoglądowe. Od dłuższego czasu moim idolem jest ojciec Adam Szustak, dominikanin, prowadzący na YouTubie kanał „Langusta na palmie”.

Od kilku miesięcy namiętnie śledzę też kanały szachowe, zwłaszcza Krzyśka Budrewicza (kanał „Pan Szachuś”) i Levy’ego Rozmana (kanał „GothamChess”). W szachy grywałem w dzieciństwie, a po dobrych 20 latach przerwy dawna miłość odżyła 🙂 Dziś nieocenione są silniki szachowe, które pozwalają analizować partie i poprawiać siłę gry w zaciszu własnego domu. Marzy mi się zdobycie tytułu mistrza FIDE i mam nadzieję, że w ciągu kilku lat uda mi się to osiągnąć.

Jakie masz plany na najbliższe lata? Czy możemy mieć nadzieję, że na „497 błędach” się nie skończy?

Tak, z pewnością ukaże się kolejne wydanie, z większą liczbą błędów. Właściwie od chwili, gdy zakończyłem prace nad książką, zacząłem wypisywać kolejne błędy, które napotykałem w tekstach.
Mam też inną motywację do kolejnych wydań. Otóż chłopiec na okładce, który poprawia błąd w tytule, to mój syn. Gdy wydałem książkę, obiecałem sobie, że przygotuję kolejne wydanie, z córką na okładce. Dziś już wiem, że wydania będą musiały być trzy. Mam nadzieję, że na tym się skończy!

Na koniec chciałabym Cię zapytać o to, co teraz czytasz.

Przede wszystkim maile od klientów albo czytelników książki.
A tak na poważnie – bo zakładam, że nie tego dotyczy pytanie – to czytam mało. Wiem, że brzmi to niecodziennie w ustach redaktora, dlatego przez wiele, wiele lat miałem z tego powodu kompleksy. Nie umiem się na książkach skupić, czytam w sposób bardzo szarpany, często po kilka pozycji naraz, bo z trudem przychodzi mi porzucanie tych, które już rozpocząłem, a jednocześnie muszę się zmuszać, by w ogóle zabierać się do czytania. Paradoksalnie jednak od dziecka marzę o napisaniu powieści i powtarzam sobie naiwnie, że to będzie książka, którą wreszcie przeczytałbym z przyjemnością 😉
W każdym razie po latach chyba dojrzałem do tego, że czytanie – czy raczej nieczytanie – książek nie powinno o niczym świadczyć. Prowadzę cichą krucjatę przeciwko fetyszyzowaniu czytelnictwa jako wyznacznika wartości człowieka – czy po prostu wyznacznika czegokolwiek. Zastanawiając się, skąd mam tę awersję do czytelnictwa, doszedłem do wniosku, że czytanie jawi mi się jako czynność dość bierna. O wiele bardziej wolę chociażby gry komputerowe, grę na gitarze czy też grę w szachy. Wspólnym słowem jest tu słowo „gra”, bo po prostu taka czy inna aktywność jest dla mnie sposobem na relaks.
Skoro już podzieliłem się swoimi poglądami na temat czytelnictwa, to może odpowiem wprost na pytanie. Najczęściej czytam blogi – bardzo lubię przemyślenia Marty Dziok-Kaczyńskiej (riennahera.com) i Agi Krzyżanowskiej (agnesonthecloud.pl); teksty Piotra C. (pokolenieikea.com) – choć powieści nie przypadły mi do gustu; teksty o rodzicielstwie Matki Skaut (matkaskaut.pl) – niestety Magda pisze rzadko; a wychowałem się blogowo na tekstach dawnego Kominka, czyli dzisiejszego Jasona Hunta, czyli Tomka Tomczyka (jasonhunt.pl/blog).
Mimo wszystko czuję presję tego pytania, więc koniec końców może odpowiem na nie. Z ostatnich lektur bardzo przejmujący był dla mnie zbiór reportaży Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci Jacka Hołuba. W ogóle literatura non-fiction jest tą, która chyba jako jedyna potrafi mnie wciągnąć. Nie umiem zapomnieć o Wykluczonych Artura Domosławskiego, nad którymi zresztą miałem przyjemność pracować przy okazji pierwszego wydania. Bardzo wszystkim polecam!

Mamy bardzo podobny pogląd na literaturę non-fiction – również bardzo mocno przeżyłam lekturę reportaży Hołuba. Dziękuję za Twój czas i za to, że zechciałeś podzielić się tak wieloma interesującymi spostrzeżeniami nie tylko ze sfery zawodowej, lecz także prywatnej.

A jeśli Ty, Droga Korektorko/Drogi Korektorze, masz ochotę i przestrzeń na dwa tygodnie intensywnej pracy nad własnym warsztatem korektorskim, zapisz się na listę zainteresowanych Warsztatem redakcji i korekty. Najbliższa edycja już w maju 2024!

Prześlij komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.